Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
6 września.

Zaledwie dziś około południa powróciłem z manewrów do budy i nieumyty, zakurzony jak pocztylion rzuciłem się na posłanie, gdy wszedł posługacz Wiłkina. To duże, niezgrabne chłopisko dygotało na całem ciele i łzy miało w oczach.
— Czegóż ty chcesz? — zapytałem.
— Doktor was woła, chodźcie, bardzo woła!
— Po co?
— Nie mogę wiedzieć. Chodźcie!
Udałem się tedy aż pod Maciejowice, nie zwlekając. Gdym wszedł do namiotu doktora, żałosne oczom moim ukazało się widowisko: leżał na posłaniu skulony, usta miał bezwładnie rozwarte... Tylko ceglasty wypiek na lewym policzku wskazywał, że jeszcze życie nie uciekło. Stanąłem u wejścia. Dieńszczyk począł dosyć głośno odmawiać modlitwę. Powieki doktora uchyliły się z ciężkością i zaraz wykrzywiła jego usta taka bezgraniczna boleść!... Nigdy jeszcze nie widziałem na twarzy ludzkiej podobnego wyrazu. Kiedy się nad nim schyliłem, dźwignął rękę i chudymi, zimnymi, sztywnymi palcami z mocą, na jaką go stać było, ścisnął mi końce palców. Zwrócił potem na mnie oczy pełne łez, smutku prawdziwie śmiertelnego i jakiegoś błagania, czy miłości... Usta mu drgnęły i wyszeptał:
Prosti...
Dziwny wyraz, bo znaczy zarazem: przebacz i żegnaj na zawsze.
Gdy umierający przymknął znowu powieki, jakby dla powstrzymania łez, co cienką strugą toczyły się