Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedawno tu dostałem był powiastkę, żeby się natychmiast stawiać do naczelnika żandarmów. Słabowałem wtedy, po drogach topiele stały, bo to jakoś w wielkim tygodniu się trafiło. Nie poszedłem. Masz, myślę sobie, psubracie, interes, to pójdź do mnie. Ja ta już stary, gnaty me bolą, osobliwie pod wiesnę.
Ano przyszło ich chyba z piętnastu. Bobrowali po skrzyniach, pod dachamy, dyle odrywali, jeden to aż do pieca chlebowego łeb wściubiał, gębę sobie zamorusał, a u mnie narączek książek leżał w drewutni, między statkami. Tylko mi dymisyę zabrały, com ją miał po ojcu. Po Madalińskim był sierżantem... Miałby był oto Pietrek pamiątkę po mnie.
— Cóż to były za książki, że trzeba je było aż do drewutni chować? — zagadnąłem.
— Takie se ta książki, różne... To o tem, to o owem. Drukarz się widać zdrzemnął, zapomniał, że trza stawiać «dozwoleno cenzuroju» — no, i przyszło je pochować. Będę to robił ambaras panu naczelnikowi? A skąd, a jak, a od kogo, a po co? «Jego białobrodzie» i tak ma z nami dosyć utrapienia — chi, chi...
— Możebyście radzi przeczytać teraz coś nowego?
— A ja ta zawsze rad. Leżę w izbie, dzieci mi się porozłażą do roboty, to sobie i czytam, a wieczorem zejdą się do mnie ze wsi ciekawscy, to im znowu baję, co wiem...
— To ja tu, uważacie...
Poszeptaliśmy ze sobą kawałek czasu. Dziwny chłop, taki chłop — no — no! Ścisnąłem mu na pożegnanie rękę, jak najbliższemu przyjacielowi. Wtedy kiwnął jeszcze na mnie palcem i szepnął mi do ucha: