Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postanowieniem maszerowania przez noc całą i przybycia do Wieprzowodów na rano.
W ciągu tych kilku dni słońce przepaliło mnie na wskroś, jak cegłę, a dokuczliwe widoki i obserwacye znużyły moralnie. Rad byłem bardzo, że już za Ciepielem niema ani jednej wsi rusińskiej, że już idę po ziemi czysto polskiej. Cierpienie ludzkie jest jakby chorobą naszej duszy. Nie patrzeć na nie, tracić je z oczu, znaczy powracać do pełni sił.
Wtedy egoizm roznieca w sercu jakąś ciągle tlejącą iskrę radości, której wspomnienie najbardziej ponure zadmuchnąć nie jest w stanie. To uczucie tak cyniczne i tak proste napełniało mą duszę, gdy szedłem szerokimi krokami ku Wieprzowodom. Zachód słońca zastał mnie na jednem z owych pól, o których wyżej była mowa.
Na wschodzie gromadziły się chmury ciężkie granatowe, powleczone ponurym rdzawym blaskiem gasnącej zorzy. Błyskawice latały po nich bez ustanku, a głuchy grzmot huczał, niby pod ziemią. Burza szła stronami, omijając spragnione deszczu «szczyrki» podlaskie. Kiedy niekiedy mała chmureczka odbiła się od stada, przeciągnęła szybko nad moją głową, rzuciła kilka dużych kropel, które spadły w sypki piasek pustkowia, ciężko, jak ołowiane śruciny — i pożeglowała na łeb na szyję ku dalekim błyskawicom.
Nastała noc ciemna, choć oko wykol. Zefiry, akwilony i zwyczajne wietrzyki ucichły, błyskawice migały coraz słabiej... Brnąłem po piasku z determinacyą, zgadzając się na to, że napiję się wody aż dopiero w Wieprzowodach, jeżeli notabene trafię do jakiego miasta