Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kak?! — wrzasnął ten głupiec. Cisnął karty na stół i skoczył do mnie z pięściami.
— Ach, ty psie! — zawołałem po polsku w przystępie wściekłości. Chwyciłem go za gardło i powaliłem na łóżko. Biezdonyszkin i Zubcow rozbroili nas i poczęli uspakajać. Ochłonąwszy z gniewu, począłem zbierać myśli i szukać przyczyny tego powiedzenia Pocioska. Czyżbym się zdradził?
Wszystkie listy Janka, moje pisane do niego i notatki późniejsze miałem przy sobie. Musiałem przyjść do wniosku, że ten nikczemny chłopak nic o mnie nie wie, że użył takiego argumentu, ponieważ wydawał mu się w miarę silnym. Dwaj koledzy nie ustawali w namawianiu nas do zgody. Chcąc zbadać rzecz do gruntu, musiałem pierwszy podać rękę Pocioskowi. Rzucił mi się zaraz na szyję i, jak wszyscy ludzie obłudni, począł uniżenie prosić o zgodę.
— Czyż «rycerz» (woin), czy człowiek honoru nie powinien wstydzić się rzucenia podobnej kalumnii na współtowarzysza? — mówiłem, patrząc mu w oczy uważnie.
— No, palnąłem głupstwo, przyznaję, — ale ja żartowałem, a pan musiałeś natychmiast wystąpić ze swoim polskim psem, — odrzekł z junkierskim patosem.
— Brednie, dzieciństwo! — wołał Biezdonyszkin. — Ot — wiecie co? na to się ludzie kłócą, aby się godzić. Bez rektyfikacyi odpuszczenie grzechów — to rzecz prawie niemożliwa. Wiem dobrze, — jako popowski syn... Słowo honoru! Mówię tedy tak: — zróbmy składkę, ja pójdę po szklanną szyjkę... Zych — chcesz pić z nami?