Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aniołów nie całuje się w usta...
— To być nie może! Gdzieżby się w takim razie całowało aniołów? A zresztą przecie, jak wół stoi napisane...
— Nie wolno! Słyszysz pan?
— No, jużci słyszę. I nietylko słyszę, ale nawet nie rozumiem. Bo proszę pani...
Wiatr jęczał i wył, zginając suche gałęzie ogromnych drzew. Zdawało nam się co chwila, że słychać zgrzyt kutych sanic po śniegu i odgłos stąpania koni po brukowanym podjeździe. Nasłuchiwaliśmy z wielką uwagą. Widocznie chcąc rozproszyć obawy, panna Marya podniosła się, zbliżyła twarz do szyby i wyjrzała na uliczkę, a następnie opuściła storę aż do dolnej ramy okna. Gorączkowo śledziłem jej ruchy i niepomału byłem zdziwiony, gdy zasłoniwszy okno jak najszczelniej, usiadła na drugiej, mniejszej kanapce w ciemnym kącie pokoju. Rozkosznym giestem wskazała mi miejsce obok siebie. Rzecz prosta, że skwapliwie i dokładnie wykonałem jej rozkaz. Zaczęło się nadzwyczajne całowanie. Było tego słodkiego tak dużo, że chwilami niezupełnie dokładnie wiedziałem, gdzie się znajduję i na jakie niebezpieczeństwo siebie i tę pannę narażam. Pocałunki stawały się coraz bardziej przeciągłymi i nienasyconymi.
Nagle panna Marya zaczęła drżeć mocno, śmiać się głośniej... Wysunęła mi się z ramion i upadła na kanapę. Wtedy dopiero spostrzegłem, że ona mdleje z nadmiaru wrażeń. Nim zdołałem zerwać się na nogi, już leżała zupełnie bezwładna, w pozie tak olimpijsko czarującej, że do reszty traciłem władzę nad sobą.