Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

upływie roku będzie miał typowo piękną gruźlicę, a może i kopyta wyciągnie — rzekł Piotrek.
— Słuchajcie... — zacząłem, ale dalszy ciąg patetycznej mowy jakoś nie chciał wyleźć mi z gardła.
Michał, zaparzywszy herbatę, zbliżał się właśnie i z ciekawością słuchał, co powiem. Zdawało mi się w owej chwili, że mądre i spokojne oczy tego matematyka widzą wszystkie moje myśli i że uparte ich wejrzenie waży mię na niewidzialnej szali.
— Ja, uważacie, jestem zdrów, jak koń meklemburski, jestem wygimnastykowany...
Zaciąłem się znowu.
— Ależ tak — jesteś wygimnastykowany — mówił Michałek, gryząc munsztuk papierosa. — I cóż dalej? O co ci chodzi?
— Chodzi mi o to, że Janek, przypuszczam, ma wszelkie dane po temu, aby mógł pracować z wielkim pożytkiem, jeśli się go uwolni...
— Naturalnie, — jeśli się go uwolni.
— Powiadacie sami, że zatarł wszelkie ślady. To znaczy, że dotychczas ciążą na nim tylko podejrzenia, które możnaby skierować na kogoś, kto przetrzyma...
— No i ty niby...
Dżibbennenosah parsknął śmiechem, wstał i, wywijając pięściami, zaczął mi wykładać:
— Równałoby się to postępowaniu trznadli, których gniazdo wyżeł zwąchał i wystawia. Wiadoma rzecz, że stara trznadlica rzuca się wtedy prawie psu w paszczę, trzepie skrzydłami, wrzeszczy, zupełnie, jakby wołała: oto ja jestem winna! oto mnie masz! Można, widząc taką scenę, rozedrzeć szaty z rozczulenia, a z rozmy-