Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak bracie! A przecież jestem z Tobą przez wszystkie minuty...


∗             ∗


8 lutego.

Prawdopodobnie umiałbym zginąć bez zmrużenia oka, ale teraz przebiega po moich nerwach lodowaty dreszcz, jak w przedsekundzie rzucenia się w nurty bezdennej wodnej przepaści. Obudzę się jutro raniutko i, zaledwie otworzę powieki, muszę pomyśleć: aha — to dziś.
Ta pierwsza myśl mierzi mię i nęka. Męstwo podobne jest do żołnierza prezentującego broń. Stoi nieruchome, aż do tej chwili, póki głos tajemniczy nie wyrzecze: — pal! Wówczas martwa bryła złoży się, weźmie na oko i śmierć zada. Ale wymóc na sobie zdolność tego wyroku śmierci na samego siebie...
Nic w naturze nie ginie. Przecież ja jestem summasummarum — żak i «kawaler» dziewiętnastoletni. Nie zdążyłem jeszcze wydychać ze siebie uczniowskiego «pietra», tej bojaźni okrutnej, która przez dziewięć lat długich ogarniała mnie, jak powietrze, czyhała na mnie za każdym węgłem i wiecznie groziła.
Teraz zaczęła się bardziej kawalerska subordynacya? A kto i kiedy uczył mię, jak się powinno ginąć? Cały świat, wszyscy ludzie mądrzy głosili zawsze jedno i to samo: choćby postawiono kij i kazano słuchać jego rozkazów, słuchaj, albowiem to jest nasz «rozum stanu», nasza cnota i honor. I ta bojaźń, ta