Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mówiła to, odwracając głowę, z tym dziwnym uśmiechem na ustach.
— To prawda... ale zawsze z pani zły obserwator.
— W takim razie muszę przypuścić, że mieszka w panu usposobienie panny Maryi Kłuckiej.
Zaczęliśmy się śmiać oboje i taki był nasz nastrój, że mogliśmy śmiać się z tych słów wesoło i ze swobodą.
— Powinienby pan agitować, aby przyszedł do skutku drugi bal u państwa Kłuckich, o którym głucha wieść chodzi po mieście.
— W tej promienistej nadziei, że znowu z wielką paradą wyrzucony będę za drzwi...
Brwi jej drgnęły i wesołe słowa uwięzły w gardle. Trzymałem w ręku kilkanaście suchych liści oleandra, które machinalnie pozbierałem z wazonu w ciągu tej rozmowy.
— Czy pan chce próbować wyroczni: — kocha, lubi, szanuje? — zapytała mnie po chwili.
— Nie, bo wiem dobrze jaki wypadnie rezultat...
— A może ty wyręczysz pana Zycha... — wmięszał się do rozmowy radca, który bardziej uważnie, niż sądziłem, przysłuchiwał się temu, co mówimy.
— To właśnie nieszczęście — rzekłem ze śmiechem — że panna Jadwiga wcale się tem nie interesuje, jaki wypadnie rezultat...
Panienka zamilkła i pokruszyła liście, podane przeze mnie. Długo potem nie podnosiła głowy. Gdy nareszcie udało mi się zajrzeć w jej oczy, zobaczyłem w nich znowu smutek. Niby z odległego i dzikiego krajobrazu wiał z nich chłód jakiś i pustka.