Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie pytanie — po co właściwie ja się nią zajmuję? Czy jej mogę przynieść jakąkolwiek pomoc, a choćby pociechę? Ani pierwszej, ani drugiej. Chyba oświadczyć się... Nie zachwycała mnie wcale. Wiedziałem dobrze, że w tydzień po ślubie obrzydłaby mi jej figura, jej ręce czerwone i szorstkie, a nawet ta posępność oblicza. Zresztą — z czegóżbyśmy żyli? Chyba z lekcyj patryotyzmu, które mam udzielać pannie Kłuckiej. A może — rozmyślałem — któż to wie?... Może ona będzie szczęśliwą z tym Izmaiłowem? To, co dziś przedstawia sobie jako niedolę, już po upływie roku uważać będzie zapewne jako los nietylko znośny, ale poprostu wyśmienity. Utyje, Izmaiłowa umieści pod pantoflem, wypięknieje i będzie cięła romanse z melancholijnymi porucznikami i namiętnymi majorami. Teraz jest niewątpliwie nieszczęśliwą, ach, jeszcze jak! Dość spojrzeć... Powiedziałem do niej kilka słów nierozważnych, które jej może przychodziły na myśl i przez to jeszcze wyraźniej uwydatniłem cały ten los, godny litości. Teraz może zestawia mnie z Izmaiłowem i może błąka się w jej sercu głucha, bojaźliwa i — to trudno — skazana na zagładę nadzieja. Tak, tak... Będę nikczemnikiem, jeżeli ta dziewczyna zakocha się we mnie... Będę jednym z tych błaznów, którzy zaludniają świat współczesny, jednym z tych kłamców, co frazes szumny noszą na ustach, a nicość w sercu. Po co było gadać, po co, po co? Zaledwie ją zobaczyłem, jużem ją skrzywdził. Tak pokrzepiony na duchu, podjąłem dalszy ciąg rozmowy z panem Zapaskiewiczem:
— Córce szanownego pana coś bardzo asystuje nasz Apollo pułkowy, sztabs-kapitan Izmaiłow...