Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy znowu będziesz może bił mię batem po twarzy? — zapytała cicho.
— Nie! — jęknął. — Nigdy! Tak wtedy byłem nieszczęśliwy... Dziękuję ci, żeś chciała zobaczyć się ze mną.
— Dlaczegoś stamtąd wyjechał?
— Poszłaś za mąż za Barwickiego.
— To niema nic do rzeczy.
Zachichotał jak głupiec.
— Czy on jest tutaj, w Warszawie?
— Jest.
— To pewnie nas śledzi.
— Boisz się, Czaruś?
— Boję się. Ja już złożyłem dowody, jak go się boję. O, ja się go boję! Chciałbym go dostać w ręce. Czy wiesz? Gotów byłbym rozpętać rewolucyę, żeby go dostać w swe ręce.
— Dobra to będzie i rewolucya, której celem będzie Barwicki we własnej osobie. Czy i mnie także chcesz dostać i torturować, jak jego?
— Ciebie... Ciebie — nie. Ciebie jednę kocham na ziemi. Ciebie kocham do szaleństwa. Nie umiem powiedzieć inaczej i mówię jak w teatrze, albo w romansie: »do szaleństwa«. Ty jesteś — Laura.
— A przecie jeszcze się na mnie gniewasz?
— Czy się gniewam?... Nigdy nie będziemy razem! Zawsze tamten człowiek będzie z tobą! Powiedz, czy to nie jest rozpacz!
— Nie myśl o tem.
— A o czemże to ja mam myśleć? Czy nie wiesz czasem, o czem ja mam myśleć?

376