Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na które umiera co roku dwadzieścia pięć tysięcy pogłowia. Jeden z dwudziestu pięciu tysięcy — przewalaj! No! — słychać wreszcie głos rozkazu.
Czyż to pan posterunkowy rozmyśla w sercu swem tej minuty:
— Czemuż, bracie, popychasz ten ciężar nad siły? Czemuż niszczysz ostatnie bicie serca dźwiganiem tego nadmiernego cudzego ciężaru?
— Ażeby, bracie, kęs chleba umiamlać żuchwami i przełknąć łyk wódki.
Nie wyłamie się obłęd ze swego tajnego łożyska, żeby ująć zły dyszel i popchnąć pospołu z tragarzem ten ciężar nad siły.
Pięć kroków w jednym kierunku: — raz, — dwa, — trzy, — cztery, — pięć. Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz, — dwa, — trzy, — cztery...
Nie wzruszą go mali złodzieje węglowi, wybiegający z zaułków, z zakamarków, z nor, ze szczelin, jak szczury. Gdy wielki wóz z węglem zajeżdża, aby zaopatrzyć pana w solidnie malowanej kamienicy w ciepło doskonałe na te dni srogiej zimy, — gdy ogromni, czarni ludzie z czarnemi workami na głowach miotać poczną wielkie bryły w ohydne okno piwnicy, — gdy konie dymią, ludzie stękają i klną, a mokry, czarny miał opada ku zgryzocie przechodniów na oślizgłe chodniki, — zjawiają się, jakby ich ziemia przemarznięta wydaliła ze szczelin między grudą, jakby ich wiatr północny wywiał spomiędzy zasp śniegu.
Wykwitają z niczego i znikąd, jako drzewka mrozu na szybie ciepłego pańskiego mieszkania. Każdy z nich ma w ręku koszyczek wiklowy, albo torbę u pasa, ze-

364