Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sali. Po długiem szukaniu znalazło się wolne miejsce przy stoliku, już przez kilku paskarzy zajętym. Baryka poprosił skinieniem głowy o pozwolenie zajęcia miejsca i otrzymał niechętne skinienie. Kazał podać sobie herbaty z odrobiną rumu. Ażeby tamci nie myśleli, że interesuje się ich szwindlami, odwrócił się do okna. Całej tej kawiarni prawie nie widział, a muzyki jakby nie słyszał. Miejsce było w pobliżu wielkiego okna. Zdawało się, że szyby niema i że się jest na powietrzu. Pośrodku ulicy, na podłużnem podwyższeniu z kamieni ciosanych przechadzał się posępny policyant w dobrym, ładnym i zgrabnym uniformie.
Pięć kroków w jednym kierunku: — raz, — dwa — trzy, — cztery, — pięć... Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz, — dwa, — trzy, — cztery, — pięć... Tam, — zwrot, — nazad. Istne wahadło.
— A! to jeden z tych, co ołówek wsuwa między palce skazańców, a potem te palce ściska maszynką specjalną. Jeden z tych, co drąg żelazny przesuwa między ręce i nogi splecione, tworząc z człowieka kółko...
Podparłszy brodę pięściami, Baryka przypatrywał się tej potwornej figurze. Obserwował pilnie tego kata. Mierzył go od stóp do głów uważnem spojrzeniem. A po wypiciu odrobiny rumu, zdało mu się w półsennem przywidzeniu, że to on sam tam stoi na kamiennym nad-bruku, ubrany w policyjny uniform. Zdało mu się w półsennem drzemaniu, że to on tam chodzi i wraca, winowajca wszech-złego.
Patrzy nieprzerwanie przezornem wejrzeniem w trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy. Oszołamia dookoła jego głowę natłok łoskotu, łomota w czoło, niczem

361