Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż mógł poradzić na to wszystko — sam jeden? Śmiech Lulka, skierowujący go do Gajowca, zagrodził mu drogę do Gajowca. Nie było nikogo, nikogo...
Wyszedł na szeroką ulicę. Było tu pełno ludzi, rozbryzgujących nogami rzadkie błoto. Śnieg, z ulic pozgarniany, tworzył jakoweś szańce wzdłuż chodników. Ludzie pomykali temi chodnikami. Nogi ich tonęły w wilgoci i brudzie, a głowy zanurzały się we mgłę wielkomiejską. Wszyscy razem tworzyli dziwaczną fantasmagoryę człowieczego życia. W głowie Cezarego huczały słowa oskarżeń. W jego uszy wrzynał się śmiech wszystkich tamtych. Oskarżali go! Przeciwko niemu kierowali wszystkie te straszliwe historye i swój śmiech bezlitosny. Czego chcieli od niego? Ach, czuli w nim przecież wroga, ponieważ uczestniczył w bitwach przeciwko armii czerwonej. Dlatego otoczyli go kołem tak zaciekłej nienawiści. Gdyby nie to, że się bił w bitwach i szedł polami naprzełaj, szukając ojcowskich szklanych domów... Zaniosła się w nim męczarnia, jak wycie samotnego psa w pustem polu.
— Chcą tu stworzyć raj ziemski, — taki, jak w Baku... — mruknął do siebie. Ten śmiech poczciwy pokrzepił go trochę i wsparł, jak dobry kolega. Cezary zapiął się lepiej i szybciej poszedł przed siebie. Było mu zimno. Lepka wilgoć topniejącego śniegu, przepojonego nawozem i uryną, wsączała się w ciało, aż do kości. — Napić się czego! Rozgrzać się, u dyaska!
Wnet zobaczył przed sobą ogromne tafle okienne modnej kawiarni. Siarczysta muzyka wzywała, jak wołanie. Cezary wszedł do środka. Było pełno, jak w ulu. Pracowite pszczółki paskarskie brzęczały w ogromnej

360