Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pił niemiły swój wzrok w Barykę. Prawnik coś mu tam kładł do ucha, gdy Cezary rozglądał się po sali. I tu było dymu niemało. Ludzie rozmawiali szeptem i jakoś chyłkiem, jak w kościele, albo na pogrzebie. Barykę, jak to często bywa podczas posiedzeń uroczystych, ogarnęło usposobienie pustackie. Chciało mu się śmiać ze wszystkiego, co się tu dokonywuje, i ze wszystkich zgromadzonych. Nadewszystko śmieszyła go mina Lulka uroczysta i jakby natchniona. Potem śmieszył go ów chytry jegomość, mały perkaty, łysawy, z brodziną na bok zlekka odkręconą. Robił wrażenie kupczyka ze sklepu wiktuałów, który lubi dużo rezonować, ponieważ zna się na wszystkiem, jak nikt na jego przedmieściu. Ten mniemany kupczyk lustrował szczegółowo wszystkich obecnych. O ile ten był ruchliwy i baczący na wszystko, o tyle inni obecni przeważnie sterczeli pompatycznie, lub komunikowali się półgębkiem, jakby całą troskę o bezpieczeństwo na tamtego gorliwca zwalili. Wszyscy zawzięcie wykapcali papierosy za papierosami. Sprawiało to wrażenie, iż w tym celu tu przyszli. Całość ich nie wywierała zbyt groźnego wrażenia.
Wtem drzwi do sąsiedniego pokoju otwarły się i weszło naraz siedm osób.
Teraz dopiero Cezary zrozumiał, że to są grube ryby. Nie było żadnych powitań. Zaledwie jakieś tam pokaszliwania, albo wycieranie nosów.
Tamci siedmiu zasiedli już to za biurkiem, symulującym sekrety owego »Polexa«, — już tu i owdzie na sali. Oczy wszystkich obecnych skierowały się na kobietę lat trzydziestu, przystojną, wysmukłą, skromnie

346