Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O dziesiątej... — wyszeptał Lulek, wznosząc na Cezarego oczy błagalne, oczy smutne, zimne oczy fanatyka.




Nazajutrz o godzinie dziesiątej obadwaj wyszli z dzielnicy żydowskiej i skierowali się ku ruchliwszej i bardziej czystej okolicy. Lulek często i ostrożnie oglądał się poza siebie. Udając, że zapala papierosa, przystawał i rzucał w głąb ulicy spojrzenie tak badawcze, że było śmieszne do najwyższego stopnia. Jak na złość nikt go nie »inwigilował«. Jeżeli za nim, kto szedł uparcie, to stare żydówki z koszami jabłek, albo cytryn na ręku. W pewnej chwili, gdy mijano plac miejski, Lulek skinął na dorożkę. Cezary wybuchnął ostrym śmiechem:
— Lulek w dorożce! Już za tosamo powinni cię zaaresztować, uwięzić i wprowadzić na gilotynę! Ty, burżuju!
— Leź do budy! — wrzasnął prawnik, rozglądając się na wszystkie strony.
Cezary wlazł do budy, tem chętniej i pospieszniej, że śnieg z deszczem chłostał nie na żarty. Pojechali. Cezary patrzył z boku na chudą, nikłą, żółtawą postać rewolucyonisty, na głuche, podkrążone oczy, na mizerne wąsiki, podszczypane nerwowemi palcami, wykopciałe od dymu kiepskich papierosów, na te wąsiki niepotrzebne, koloru nasturcyi pod sinawym nosem. Żal mu było Antoniego Lulka! Tak się zaś terać dla ludzkości! Tak się wyrzekać dóbr burżuazyjnych dla przyszłego złotego okresu dziejów!

343