Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziwna gałęź, która trafia akurat w policzek. Nawet gałęzie dają w naszych stronach po twarzy. Co za kraj przestarzałego honoru!
— Tak. Kraj cokolwiek zanadto przestarzałego honoru.
— Czaruś! — rzekł nagle Hipolit z wyrzutem, — cóż ty, bracie, tak się kryjesz przedemną! Nie chcę ci się narzucać, skoro się kryjesz.
— Ależ nie kryję się! Spałem.
— Widzę przecie, że chowasz w sobie jakąś mękę. Coś się tu dzieje dookoła ciebie, czego nie mogę zrozumieć. Mówią mi różne głupstwa, a nawet świństwa. Niczemu nie wierzę. Teraz ta pręga na twarzy...
— Daj mi pokój!
— Czyż nie byliśmy żołnierzami jednego strzeleckiego rowu! — mówił Hipolit ze łzami, chwytając towarzysza za rękę. — Poznałem cię do dna i nie mieliśmy obadwaj tajemnicy przed sobą. Jeden za drugiego szedł, jakby za siebie samego. — Słowo — jeden trupemby się był położył za drugiego. A teraz ty w mojem gnieździe rodzinnem, tu, na moich śmieciach, zmagasz się z jakimś wrogiem, a mnie w tej sprawie już nie masz za brata. To mię boli, Baryka!
— Są sprawy, z których się zwierzyć nie można przed nikim, nawet przed tobą.
— Niema takiej sprawy, z której ja nie mógłbym się przed tobą zwierzyć. Przecież nie chodzisz kraść koni, ani nie rozbijasz na publicznej drodze!
— No, widzisz, — prawie...
— E, głupiś! Jedno ci powiem: jeżeli masz jakie

283