Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

paski, falbanki, a pani z głośnym krzykiem wywijała nogami.
Panna Wanda zakręciła się na miejscu. Głęboki jęk, potem ostry pisk zabrzmiał w jej ustach. Wstała. Usiadła. Znowu wstała. Dygnęła. Bokiem wyszła z pokoju i uciekła z ganku przez ogród, jakby ją ścigał tysiąc rozjuszonych perliczek, pawi, kogutów i indorów.
Nieustanne przemyśliwanie nad sposobami widywania się z ubóstwianą miało swój skutek: Cezary osiągał widzenie Laury. Opacznie może wyglądać to twierdzenie, a jednak wszystko zdaje się je uzasadniać, iż utęsknienie, nerwowe wyczekiwanie, niemieszczenie się w skórze, pragnienie jej widoku, przyzywanie jej wszystkiemi siłami duszy i każdą kroplą krwi, marzenie o niej tak natarczywe, iż objawiało niemal w polu widzenie jej postaci, — realizowało wreszcie jej osobę fizyczną. Wychodziła nagle z marzeń prawdziwa, jakby się stawiała na rozkaz wewnętrznego szaleństwa. Cezary niejednokrotnie czuł, że się oto za chwilę powinna, musi ukazać i, — kiedy odwracał głowę, — ukazywała się, niosąc mu w ofierze uśmiech miłosny, odpowiedź jej duszy na sny jego duszy. Tak było pewnego razu w nawłockim kościele, podczas patetycznego kazania księdza Anastazego. Tak było kiedyindziej w nawłockim salonie, gdy weszła niespodzianie w czasie najgorętszej chwili utęsknienia. Jakże kochał jej uśmiech, jej ruchy, jej mowę, jej spojrzenia! Jakże uwielbiał jej dowcip, dobrotliwy i przyjacielski, — dowcip łagodny, jakoś »z głupia frant« i »zcicha pęk«, — dowcip przytulny a subtelny, w którym nie było nic gminnego, jaskrawego, dwuznacznego, ani na pokaz!

253