Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nienie ludzkości. Same, jeszcze raz, — któż wie, czy nie ostatni z ostatnich? — marzyły i w rzeczywistości przeżywały marzenie o minionem na zawsze raju miłości, a raczej, — jeśli mówić — do licha! — prawdę, — o minionej na zawsze możności kojarzenia się cielesnego. Cezary nie przez litość bynajmniej i nie dla dogodzenia ich złudnym a daremnym zachceniom, popychał tam i ciągnął nazad, wytrząsał i rozprażał najprzód ciotkę Anielę, a później Wiktoryę, a nie przez kurtuazyę budził w obydwu niezdrowe upały. Była to jego droga do ubóstwianej. Nie chciał narzucać się. Wściekał się na nią za rozmowy ze wszystkimi, a nadewszystko za śmieszki i poufne półsłówka z »tamtym«. Krążył koło niej, wywijając to tą, to tamtą spódnicą. Zresztą najłatwiej mu było patrzeć na Laurę w czasie tańca, zza ramion, czy znad ramion tej, albo tamtej. Po obtańczeniu szeregu panien, mężatek, wdów i rozwódek przyszła kreska i na Wandę Okszyńską. Gdy Cezary skłonił się przed nią, usłyszał cichutki głosik:
— Proszę pana...
— Słucham, panno Wando...
— Proszę pana... Ja nie umiem tańczyć!
— Umie pani. Ja tak poprowadzę, że się pani naumie.
— Nie mogę! — westchnęła.
— Ależ to łatwe, jak tabliczka mnożenia! Jakto? Odmówi pani mnie, który grywam z panią na cztery ręce?
Omdlewającym ruchem podniosła się i stanęła. Gdy ją ujął, gięła się w jego ręku, jak mantyla przewieszona na łokciu, albo ją trzeba było taszczyć po podłodze, jak

233