Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie jakąś lśniącą spódniczkę, na to wdziany pewien rodzaj żupanika z sajety drogocennej, połyskliwej i delikatnej, o jedwabnych guziczkach, — rozpiętego z przodu i związanego pod szyją jedwabnym sznurkiem z takiemiż kutasikami. Na nogi ksiądz Nastek wdział połyskliwe lakiery ze stalowemi sprzączkami, — a na łydki, — do licha! — zupełnie damskie pończochy, sięgające aż do djabelnie wysoko wzniesionych tajemnic jego doczesnej powłoki. Gdy Cezary Baryka przed wyjazdem obejrzał się ze wszystkich stron w dużem lustrze, musiał przyznać, że wygląda cwanie. Przypatrywał się sobie samemu, jakby figurze nieznajomej. Był najzupełniej niepodobny do draba kudłatego i obdartego, który boso konwojował trupy na wzgórza pod miastem Baku, ani do podróżnika pod kożuchami na drodze z Charkowa do polskich granic. Nie tylko podobał się samemu sobie, ale nawet budził we własnem wnętrzu jakieś impulsy gwałtowne dla odbicia w lustrze niezrównanego eleganta i barczystego młokosa z podfryzowaną czupryną. Gdy wszyscy trzej, »trzej uwodziciele«, zeszli się w pokoju Cezarego na chwilę przed wyjazdem, Hipolit, na widok księdza Anastazego wybuchnął spazmatycznym śmiechem.
— Czego się śmiejesz, Hipek? — pytał kapłan, nie bez pewnego w głosie popłochu.
— Jakże się tu nie śmiać! Coś ty na siebie, klecho, nawdziewał?
— Jakto, co? Suknia.
— »Suknia«? Nie suknia, tylko sukienka, a właściwie spódniczka, a pod nią »halka«. Powinieneś był

226