Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotykał ścian. W jednej z tych ścian przez otwór sączyło się światło. Domyślił się, że tam są drzwi. Przyłożył wnet oko do dziury od klucza i rozejrzał się po pustym pokoju. Była to ta biblioteka, gdzie już gościł nazajutrz po przyjeździe w te strony. Stał długo przed temi drzwiami, namyślając się, czy wejść teraz. Jeżeli służący wlezie do tego widnego pokoju, żeby zgasić światło. Co wtedy? A może to jest przewidziane i służący nie wejdzie do tego pokoju? Może przecie i przez tę sień ktoś z domowników przechodzić...
Licząc na ślepy traf i na szczęście miłosne, nacisnął klamkę, którą już znalazł i trzymał w ręce. Cicho wszedł do oświetlonego pokoju. Jednym susem przeskoczył ten cały salonik, aż do szerokiej otomany, stojącej w najciemniejszym jego kącie. Tam rozłożył się wygodnie. Wziął w rękę książkę, która obok leżała, i w miejscu, na którem tom był rozłożony, zaczął czytać. Niezupełnie, coprawda, rozumiał, co czyta, lecz jeździł wzrokiem po wierszach zgóry na dół stronicy dosyć długo. Był teraz zupełnie spokojny: przyszedł do pani Kościenieckiej w pilnym interesie balowym, nie cierpiącym zwłoki. Spokojnie czekał. Gdzieś daleko, na piętrze słychać było rozmowę. — Śmiech. — Śmiech był kobiecy. Ale i męski. Dwie kobiety i mężczyzna.
— Barwicki... — wykrztusił do siebie, prawie głośno. — Barwicki jest tutaj... — uwiadomił siebie samego.
Stracił wszelki animusz. Nie ze strachu, lecz z nienawiści. W pierwszej chwili powziął zamiar, żeby wstać, wyjść, jak przyszedł, i dmuchnąć do Nawłoci.

220