Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czekał na powrót tych koni. Chory pan Storzan tego dnia miał się gorzej i nie był widzialny, a pielęgniarka-gospodyni dotrzymywała towarzystwa młodzieńcowi tylko do pewnego czasu. Obowiązki »powołały ją« do łoża chorego pana Storzana. Cezary pozostał sam w salonie smutnym i ciemnym, jak dom przedpogrzebowy. Obejrzał już był wszystkie obrazy i sztychy, wiszące na ścianach, przerzucił albumy z rysunkami rozmaitych »minionych« mistrzów, — podśpiewywał, spacerował po dywanie wielkim, jak skwer i puszystym, jak trawnik skweru. Wiatr bił i tłukł w okna. Było mroczno, niemal ciemno, choć jeszcze dzień zwisał nad ziemią. Konie nie nadchodziły. Młody człowiek nudził się nie na żarty. Nie wypadało spać, choć sen ogarniał. Nie wypadało iść do innych pokojów, a salon obmierzł już do ostateczności. »Jednakowoż« Cezary zaryzykował. Wszedł do sąsiedniego gabineciku, a następnie uchylił drzwi do sali balowej. Była ogromna, świeżo wywoskowana i ozdobiona lampionami w kolorowych (»bajecznie«) batikach. Ciekawski minął i tę salę i otwarł drzwi do małego pokoju z werandą, wychodzącą na ogród. Wyszedł i na tę werandę, którą ostatni deszcz zalał szczodrze, — i po paru betonowych stopniach zeszedł do ogrodu. Ale deszcz trzepał doskonale, więc cofnął się do domu i poprzez wszystkie te wspaniałości wrócił do pierwszego salonu. Zabierał się właśnie do jaknajwygodniejszego ułożenia się w fotelu i nie odtrącał już nawet myśli o sekretnej drzemce, gdy rozległ się turkot. Nareszcie! Konie wróciły.
— Pojadę! — myślał Cezary, zabierając swe rzeczy.

212