Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaznała już skutków uderzenia strzał Kupidyna. Skoro tylko ujrzała Cezarego Barykę, uderzona została wyż wzmiankowaną strzałą. Niemy, a wstrząsający dreszcz dał jej znać: — ten! Gdy zaś Cezary usiadł przy niej i grał na cztery ręce, szalona miłość, — istny wulkan, — wybuchła w sercu panny Wandzi. Wypędzona ze szkoły i z rodzinnego domu nie wiedziała wcale, iż to właśnie nazywa się wśród rozmaitych »starych« ludzi — miłość. Panna Wandzia poprostu zachorowała duchowo. Jej stan — była to nieustanna tęsknota, dochodząca aż do zupełnej nieprzytomności władz umysłowych. Młoda panienka żyła w jakimś błękitnym tumanie. Osoba Cezarego zatracała się i niemal rozpływała w łagodnej, powłóczystej chmurze. Ta strona święta, gdzie on się obracał, posiadała swój zapach fiołkowy, czy różany, — i szczególniejszą melodyę swoją, której jednak nie można było pochwycić, ani wygrać. Gdy go nie było, gdy dokądś pojechał, albo poszedł, świat stawał się pusty, jałowy, głuchy, płony, obmierzły, pełen ciemności i nudy. Nie było siły, która mogłaby odwrócić myśli i uczucia panny Wandy w innym kierunku. Nie było zakazu, który byłby w stanie odmienić, albo znieść jej utęsknienie. Bała się rzeczywistego widoku swej idealnej wizyi aż do stanu zalęknienia, a każda chwila obecności Cezarego, rozmowy z nim — stawała się nowym impulsem do marzenia o nim, marzenia nieustannego, we dnie i w nocy. Głos jego, zdaleka zasłyszany, brzmiał w jej uchu, jakby melodya osobliwa. Próbowała nieraz przełożyć, przetłomaczyć na muzykę brzmienie jego głosu radosne, albo posępne, i nieraz grała coś samej sobie, czego

208