Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyzłocone na grzbietach, obojętnie odcyfrowywał. Przypomniał sobie, przypomniał... Szafa ojcowska, książki... Taksamo stały książki i snuły się wstęgą złoconą tytuły. Przypomniał sobie rozkład i urządzenie swego rodzinnego domu. Westchnął sam przed sobą nad swoją dolą. Obcy jest wszędzie, sam. Jakiś cudzoziemiec między rodakami, jakiś zbłąkany pies, bez domu, pana i podwórza. Patrzył na książki, a myślał o tem, że wszystko jest niepewne, dorywcze, przemijające, podległe bestyalskiemu zniszczeniu. Gdzie są książki ojca, gdzie dom, gdzie ojciec, gdzie matka? Zabici są, jak psy, za jakąś pierworodną winę — rzuceni są do rowów, jak psy!
Praca ich życia na nic się nie zdała. Nie wiedzieli, że zarabiają na karzącą śmierć. Życie ich całe było jakowąś śmieszną pomyłką, krwawem nieporozumieniem.
A ci tutaj wszyscy są tak pewni swego. Do licha! Nic nie widzieli, co jest, co bywa na świecie, a tak są pewni swego. Czemu oni są tacy pewni, gdy pewnego na świecie niema nic. Tak strasznie nic. On, jeden przecie, Cezary Baryka, własnemi oczyma zobaczył, jak pewnego nic niema...
— Pan lubi książki? — zapytała pani Kościeniecka, siadając naprzeciwko.
— Książki? Nie bardzo. Lubię piękne oprawy.
— A samych środków, wnętrz między oprawami, już nie?
— Nie bardzo. Zresztą — czy ja wiem... Teraz nie było czasu czytać, a dawniej, gdy było można, nie było znowu chęci.

173