Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wnętrza. Od wczorajszych doświadczeń polegał na zdaniu Maciejunia. Wniesiono uroczyście tacę z kamiennymi imbrykami. W jednym była kawa, kawa jednem słowem, nie jakiś sobaczy ersatz niemiecki, — »kawusia«, rozlewająca aromat swój na dom cały. W kamiennych także garnuszkach podsuwano porcye śmietanki. Z kożuszkami, zagorzałemi od ognia uśmiechały się do gościa te kamienne garnuszki, przypiekane przez ogień zewnętrzny.
Cezary, nie czekając na domowników, zabrał się do »kawuńci«, kożuszków, śmietaneczki, chleba, który płatał po żołniersku, do rogalików, które chrustał od jednego zamachu, — do ciastek, miodu, konfitur. Maciejunio przewijał się kiedyniekiedy, obok stołu i pochwalał oczyma, uśmiechem, albo ruchem niepostrzeżonym zabiegi i czynności gościa. Na pytanie, czy nikt z domowników jeszcze nie wstał, stary sługa dał odpowiedź, iż śpią jeszcze wszyscy. Panna Szarłatowiczówna wstała już wprawdzie, ale teraz powróciła znowu do łóżka, a do stołu dziś wogóle nie zasiądzie, gdyż jest niezdrowa.
— Doprawdy? Zasłabła? — troskał się młody Baryka.
— Jakoś... Ból głowy. Febra. Bo to teraz te ciągłe zmiany pogody. To pogoda, to masz! znowu niepogoda. Nigdy tego dawniej nie mieliśmy w naszych tutaj stronach. Była pogoda, no, to pogoda. A teraz.... Widać panienka z tej ciągłej niepogody wpadła w zapalączkę. Niektórzy mówią, że to wojna wpływa tak na tę niepogodę. Ciągłe strzały z armat... Ale my tutejsi nie możemy tego wiedzieć...

158