Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tchnienia począł nadsłuchiwać. Wyłowił uchem jakiś dźwięk monotonny, jednostajny, wciąż tensam, drżący, rzewny, ekstatyczny. Wsłuchał się w ten dźwięk o jednej porze dnia, o drugiej i o trzeciej. Śpiew zawsze był tensam. Składał się właściwie z jednego dźwięku, a z dwu sylab, rozciągniętych i powtarzających się niezmiennie. Było w tem coś dziwnego, nienaturalnego, drażniącego. Gdy gwar kopaczów i dźwięk ich pracy zbiorowej nacichał, Cezary słyszał ów śpiew obłąkanego, w którym dźwięczało coś, jakby imię jego własne spieszczone:
— Czaruś, — Czaruś, — Czaruś...
Nie mogąc zdać sobie sprawy z tak dziwacznego podobieństwa śpiewu nieznajomej osoby do brzmienia swego niegdyś zawołania, Cezary zbliżył się wreszcie do palisady, której słupy powywracane przez pociski tureckie jeszcze się tu i ówdzie chyliły ku ziemi. Oparł się piersiami o jeden z tych kołów i patrzał uważnie na dziada. Tamten przestał śpiewać i podniósł zwieszoną głowę. Wtedy, jak to mówią, wszystka krew zbiegła do serca Cezarego. Zobaczył wyblakłe, niebieskie oczy, wpatrzone w swe oczy, — oczy — radosne niebiosa. Zdumienie, wątpliwość, niepewność, trwoga, radość, szczęście, obłęd z rozkoszy, — wszystko zamknęło się w jednym szepcie:
— Ojciec.
Biedak, siedzący na kupie kamieni, zaprzeczył ruchem głowy, jakby się nie zgadzał na sformułowanie i stwierdzenie szczęścia tej prawdy. Znowu opuścił głowę na piersi i ukrył w cieniu daszka swe niebieskie oczy. Cezary stał na miejscu, kurczowo trzymając się słupa. Ściskał to drzewo, ażeby się umocnić w prze-

63