Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cia, ciągniony przez dwa woły, wolno-wolno, wślad za setką conajmniej innych posuwał się w górę, daleko poza przedmieścia bakińskie. Droga szła w zakosy, stromo rowami obcięta, których boki i dno przywalone były zwałami kurzawy. Wiatr północny, lecący od strony gór, ostro zacinał, miecąc ostry pył w oczy wołów i żywych ludzi. Arby były napełnione po same górne gzemsy skrzyń zwłokami pobitych. Z każdej z tych skrzyń, wolno posuwających się ku nadmorskim pagórkom, ciekła ruda posoka, powlekając wyschniętą drogę barwistym pośrodku szlakiem. Obok zaprzęgów posuwał się zwolna tam i sam żołnierz turecki z bronią na ramieniu, przestrzegając porządku w tym niezmierzonym pogrzebie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Cezary Baryka szedł obok swego wozu i rzemiennym batem poganiał ociężałe woły. Od wielu już dni spełniał pod przymusem obowiązek karawaniarza i grabarza. Przywykł do tego zajęcia, przyzwyczaił się nawet do wstrętnej woni rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr, lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki, myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wciąż miał przed oczyma. Weselszą była przedewszystkiem myśl o jadle, którego skąpo, lecz w porcyach niezawodnych i stałych, oraz w wiadomych terminach udzielali zwycięscy. Ostatniemi czasy, wśród głodówek oblężenia i »na wojnie« Cezary Baryka bardzo wyszczuplał i stracił na sile. Zdarzały mu się minuty zamroczeń i »podpierania się nosem«, to też teraz jadł przyznaną mu i przeznaczoną dlań mamałygę z nieopisaną roskoszą. W miarę zaś stałego

55