Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bionym szydełkową robotą. Dopiero gdy łopaty chłopów o kostropatych łbach i niegolonych gębach poczęły spychać na trumnę mokrą cuchnącą glinę, twarz wdowy nagle przybrała wyraz głupi, nieefektowny, wyraz strachu i boleści. I serce Raduskiego ów łoskot o wieko przeszył uczuciem nigdy nie doświadczonem, uczuciem wielkookiego strachu, jakiemu człowiek podlega chyba tylko topiąc się w wodzie. Władze ciała i wytężone palce nie znajdują żadnego przedmiotu twardego, nie znajdują nic, prócz żywiołu, który się złapać nie da. Wtedy także przemknął się w jego pamięci dziwny uśmiech doktora. A potem nastała obojętność.
Wróciwszy z pogrzebu, Raduski udał się do mieszkania pani Marty, ale jej tam nie znalazł. Na cały tydzień wzięła ją do siebie żona grubego lekarza. Pan Jan zajął się odświeżeniem lokalu, który przesiąkł niejako chorobą. Kazał go wietrzyć, zmienić i zreformować. Wszystko to czynił dla sprawienia pani Marcie niespodzianki, gdyż miał zamiar sprzeciwić się temu, żeby tam dłużej mieszkała. W ciągu tych kilku dni tęsknił za nią i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Od chwili pogrzebu widział się z nią raz tylko w parku miejskim. W krótkiej rozmowie, przy starszych wyobrazicielach familii głośnego uzdrawiacza cierpiących, zdołał zaproponować wdowie, czyby nie chciała odbyć krótkiej, jednodniowej wycieczki do miejscowości znanej mu z lat dziecinnych. Pani Marta zgodziła się w sposób nudnie-bierny, a gdy się rozstawali, patrzała mu w oczy z uśmiechem, który w nim stworzył nowe życie.