Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blasku mnóstwa świec wyszedł z katedry i, niby bujna fala powodzi, wlał się w ulicę, prowadzącą ku cmentarzowi, Raduski, stojąc na wzniesieniu kościelnem, zaśmiał się z cicha. Przyszły mu na myśl słowa starego antykwaryusza, cytowane z Hamleta: «Biedny Yoricku, Yoricku!»... To stado ludzkie z pompą oddawało honory, na jakie stać je było, czemuś niewiadomemu, co przed chwilą gotowe było zaniedbać i rzeczywiście lekceważyło... Na cmentarzu Raduski umyślnie zdaleka się trzymał od trumny, grobu i pani Marty. Ta ostatnia miała opiekunów nie mało. Prowadził ją pod ramię z wielką i surową godnością najgrubszy co do objętości i najstarszy co do wieku reprezentant medycyny w Łżawcu, dr. Falanty. Z drugiej strony stał Koszczycki, dalej piękny i młody antysemita dr. Bydłower, oraz inni żonaci i bezżenni przedstawiciele fakultetów. Pani Marta rozpaczała, jak się wydało Raduskiemu, w sposób niezupełnie szczery, efektowny i banalny. W czasie mowy kaznodziei, który rozrzewniał publiczność wielokrotnem ubieraniem w klejnoty retorycznych myśli, że oto był człowiek żywy, był doktór medycyny, był małżonek, był ojciec dzieciom (kaznodzieja stale powtarzał to «ojciec dzieciom», aczkolwiek Elżbietka była jedynem dziecięciem zmarłego), a oto teraz leży martwy trup, nic więcej, tylko pewne terytoryum robactwa — pani Marta mdlała. Gdy wreszcie trumnę spuszczono na powrozach w głąb dołu, okropnie usiłowała rzucić się za nią, czemu adwokat Koszczycki z właściwą forsą przeszkodził. Pomysł owego rzucania się w grób wydał się Raduskiemu również kiedyindziej obmyślonym, jak to mówią, zro-