Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, śpiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnem obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawem płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.
— Panie, — rzekł do niego Raduski — nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa...
Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.
Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta — i obydwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem, czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcyonaryuszów. Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby mu wskazali przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małemi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego asilum w pociągu niema.
— Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy... — rzekł nadkonduktor, badając bilety.
— To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore...
— W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gor-