Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujął szybko swój mały skórzany kufereczek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacyi i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki... Na peronie snuły się osoby ze wszelkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i w butach najordynarniejszego kalibru, — aż do dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. Wpoprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, ubezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę, miał co chwila przy czyjeś głowie i kimkolwiekby był ten drugi człowiek, dotykał go ramiomionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny, zwrócił się do niego i rzekł: — Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy tysiąc rubli... — uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blizko.
— Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... — szeptał do siebie.