Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szym huknęło ich z dziesięć odrazu. Drzewa zatrzęsły się całymi pniami aż do korzeni, zadygotały ich nagie gałęzie i delikatne bazie, jakoby piąstki wylękłego dziecka. Z Raszyna wybuchła naraz kanonada wszystkich dwunastu dział saskich Dyherrn’a, szwadronu artyleryi Antoniego Ostrowskiego i kompanii Włodzimierza Potockiego.
Sokolnicki skinął brwiami na Rafała i obadwaj ruszyli środkiem drogi ku Falentom. W linii międzydrzewnej, idącej przez groblę wprost na Raszyn, widzieli tyralierów polskich, czyhających na samem wybrzeżu bagna. Dym z Raszyna wywalał się już nad jasne wody stawu i ciężkiem cielskiem wpełzał między trzciny.
— Spróbują teraz leźć wprost przez błoto, na Raszyn z pola... Nie znają drogi... — mówił Sokolnicki, otrzepując szpicrutą bryzgi błota ze spodni i ciżmów. — Przekonają się, że nie przelezą, bo to głęboko, a wtedy runą na nas w Falenty. Cóż ty w tej zabawie myślisz robić, mości ułanie? Skończyła się już twoja rola...
Pomimo straszliwego huku, Rafał słyszał te wesoło drwiące słowa. Nogi pod nim drżały, jak wczoraj, kiedy to osłabł w lesie nadarzyńskim. Serce waliło z niepowstrzymaną siłą... Tchu nie mógł złapać... Błysnęły białe zęby generała.
— Boisz się, kiedy strzelają nie do ciebie. Nie lubisz tego? Cóż to będzie, jeśli zapolują na twoje łydy?
— Nie boję się, generale! — krzyknął dumnie i hardo.
— A widzę.