Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Broń do ataku!
— Marsz!
Zerwali ze drzwi wejściowych od ulicy Engracia żelazną sztabę. Dźwiękla, jak miecz katowski, żelazna sztaba, padając na kamienie. Z trzaskiem rozwarli podwoje.
— Niech żyje cesarz! — wrzasnęli, jak jeden, żelaznym krokiem wychodząc w ludzki tłum.
— Na bagnety!
Padli w obrońców barykady i rozwalili tłuszczę, jak pękająca bomba. Gdy żółte rabaty zajaśniały na tyłach barykady, wrzask rozpaczy rozległ się na niej. Dosięgli pierwszych worków i sprzętów, tworzących stopnie ulicznego szańca. W skokach, wśród piorunowych czynów bagneta i kolby, wstępowali na górę. Chyżo przysiadając, skacząc, koląc naprzód i w tył, w górę i na dół, młyńcem i sztychem czynili sobie ulicę. Teraz każdy walczył za siebie i za wszystkich pięciu i za całe wojsko.
Nim Hiszpanie zdążyli zliczyć ich, wtargnęli przemocą na wierzchołek pozycyi. Strącali stamtąd obrońców, lecąc w podskokach, grzbietem szańca, po kołach i łożach armat, jak żółty piorun po zrębach skał. Krzyk podjudzonego męstwa na ich widok buchnął z kolumn szturmujących. Bataliony nadwiślańskie, ujrzawszy swoich u mety, rzuciły się na barykadę i wpadły na nią wśród zapasów, tratując wrogów na śmierć. Tysiąc luf nabili tymczasem Hiszpanie i tysiąc zmrużonych oczu mierzyło we łby tych pięciu. Runął też na twarz jeden, zachłysnął się krwią i rzygnął nią w biegu drugi, przykląkł trzeci, jak kosą podcięty, Cedro, zimnym stra-