Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mójże, kawaler...
— Jeździec!
— Francuski pudel!
— Galant!
— Hrabia!
— Tkliwy kokiet!
— Czekaj, szepnie się między lansyery, jak cię to stuletnie baby na podłodze koziorem źgały po żebrach, a tyś im radeczki dać nie mógł...
— Byłyby cię ładnie oporządziły, żeby nie ja...
— Kto wie, co one z nim zrobiły?
— Trzech groszybym nie dał...
— Cha-cha... jak mamę kocham!...
— Jakże on teraz, towarzysze, przed obliczem swej bogdanki stanie?
— Konik polny...
— A jakiego to tonu ze siebie dobył, słyszeliście?
Ruszyli w tę stronę skąd przyszli. Cedro rzeczywiście nie myślał iść z nimi. Siadł we framudze okna i bezmyślnie patrzał na stygnące trupy starych niewiast, na kałuże krwi i połamane sprzęty.
Zdawało mu się, że rozważa w tej chwili, co czynić dalej. W gruncie rzeczy drzemał, był w stanie pół snu, pół jawy. Widział i słyszał coraz niedokładniej... Zbudził go łoskot. Pękały gdzieś daleko drzwi, waliły się stoły i szafy zatarasowujące. Woltyżerowie szli nazad z pośpiechem, wołając do Krzysztofa:
— Tłum na nas idzie!
— Wyłamały drzwi na dole!
— Banda!
— Idą...