Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamordowany, nie przepuszczali babom. By się długo nie bawić, chwytali stare wiedźmy, nim zdołały wstać z ziemi, jedną po drugiej we dwu za łeb, za nogi — i wprost z progu drzwi ciskali za poręcz balkonu na podwórze, z drugiego piętra.
Cedro leżał dość jeszcze długo. Nareszcie dźwignął się z ziemi, jak ciężko pijany. We łbie mu się mąciło, w źrenicach biegały płomyki. Z mozołem zbierał się, prostował, wyciągał ręce, kładł czapkę. Skoro stanął na nogach i rozejrzał się wokoło, co tchu pobiegł po karabin, który był w sąsiednich pokojach zostawił. Wracając z bronią w ręku do towarzyszów, ujrzał śliczną swoją panienkę w ręku jednego z piechurów.
Zbliżył się wraz do tego wiarusa o krok i rzekł z całej duszy:
— Bracie, zaklinam cię, — puść ją!
Tamten ani myślał puszczać. Mrugnął tylko chytrze na kolegów, żeby ułana odciągnęli i zabrali ze sobą. Ale Cedro położył mu rękę na ramieniu i rzekł prosto w ślepie:
— Mówię do ciebie drugi raz — puść ją!
— A żebyś wiedział, ty czapo, że nie puszczę! Żebyś wiedział! »Bracie, zaklinam cię...« Komedyant z teatru... Miałeś czas... A teraz moja kolejka! Krzos, weź ino na bok tego draba!
Cedro wyrwał z za pasa pistolet i w mgnieniu oka postawił mu lufę między oczyma, mówiąc od jednego tchu:
— No!
— To ja ciebie, ślepago, od haniebnej śmierci wybawił, babów za ciebie ze sześć sztuk bagnetem rozdarł, a ty mi dzieuchy bronisz!