Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Macierzy Małopolski!...
— Dobrze gada!
— Gębę ma, jakby się pod Słomnikami rodził...
— Bestya miła, mówię wam, że serce mięknie...
— Z siebie, widzisz, gada, nie z wierzchu, tylko ze środka...
— Ale — ciągnął Krzysztof — nim ten toast wychylę w imieniu Galicyi...
— Co za Galicyi?
— Niema Galicyi!
— Zbazgrał się...
— Jest, panowie bracia, jest jeszcze przez Bóg żywy! — zawołał Krzysztof głosem twardym i nie znoszącym przeczeń. — Nim ten toast wniosę w imieniu Galicyi, muszę naprzód spełnić poprzedni, który tu pito, Wosińskiego. Było to zdrowie, widać, godne, skoro je tak zacna kompania chórem podtrzymała! My przecież, z pod Austryaka, nie wiemy nawet, kogoście uczcili.
— Znowu z tym Austryakiem...
— Raczcież nas łaskawie oświecić...
— Który tam w gębie najobrotniejszy? Kończewski! tyś z pod Wielonia... Rozkręcaj język!
Wypchnięto naprzód namiestnika przysadkowatej statury, a tęgiego, co się zowie. Ten chwilę się namyślał, musztrując oburącz najeżoną szopę na głowie, wreszcie dał folgę wrodzonej swadzie:
— Żeby w niewielu słowach rzecz zmieścić... taka była afera. Nocą z 17 akuratnie na 18-ty listopada przyszło sto koni jazdy francuskiej pod dowódcą Dechampsem do podnóża Jasnej Góry. Prawdę mówię?
— Kto cię tam wie?... Ale jedź dalej!