Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nim morskie, brunatne, równie pod nim, porznięte w szkliste skiby. Granitowe, ciemnowode wełny ubrały się w piany. Ląd zginął. Skaczą olbrzymie potwory, wiekuiście młode góry morza przez niski ląd z okrzykiem swoim straszliwym.
Huczą zielone fale przypływu, przebiegając wydmy czarnych piachów, pękają u tej samej mety i z niepowtórzonym jękiem, z okrutną skargą wydają z łon ten sam głos odwiecznej żałości, głos wypływający z ludzkiej duszy... W sercu zostaje pusta ciemnica, miejsce, skąd odszedł nawet żal, nawet wyrzut, niby miejsce w domu, z którego wzięto na barki i wyniesiono trumnę.
Nie jest już wichrem, lecz topielcem wywleczonym za długie, mokre włosy, z niezgłębionego odmętu. Ręce ma zimne, jak woda, nogi zdrętwiałe, oczy z lodu, serce nieruchome i obojętne bardziej, niż podwodny kamień, przez który spienione skaczą fale. Głowa spoczywa jakoby na czyjejś dłoni dobrotliwej, zaznając ciszy i nicości, tymczasem drzwi się dawno otwarły, i dozorca więzienny, przestąpiwszy próg kaźni, postawił obok Rafała posiłek i wodę. Był to chłop barczysty w jakimś wyszarzanym, urzędniczym kostyumie. Skoro tylko stanął w progach, więzień przykuty zaczął go o coś błagać, jęcząc i skomląc.
Dozorca przez czas pewien śmiał się oschle. Miamlał przytem różne wyrazy niemieckie i węgierskie, polskie i słowackie.
Die schwerste! Jo... Die schwerste! Die Kerker-strafe des dritten Grades... Ne mohu...
Więzień znowu zaskomlał, jak pies. Strażnik ru-