Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślami jej objąć nie mógł, ani ogarnąć wyobrażeniem. Ciągle była poza jego wiedzą, wciąż coraz bardziej odmienna w swem czarodziejstwie. Jeżeli wyuczył się już jakiegoś jej przymiotu i mógł do woli wyśmiewać z niego w głębi siebie, nagle zjawiała się z czemś innem, czego jeszcze na ziemi nie było, z uśmiechem niebiańskim, półsmutnym, półlitosnym, z jakiemś cichem dumaniem, przez które łagodny mrok płynął, jak cień białej chmurki przez lazurową wodę jeziora. Z jakąż rozkoszą byłby ją za to rozszarpał, z jakąż nienawiścią zdusiłby pocałunkami owe zaziemskie troski i radości prawdziwie anielskie! Marzył o niej ciągle. Szedł z nią zawsze przez jakieś knieje, gdzie noga ludzka nie postała, gdzie tylko ona i on... I tchu mu w piersiach nie stawało na samą myśl o tem, co do niej mówił.
Widział wówczas strach na jej twarzy, przeraźliwy okrzyk z ust jej wyrywał i słyszał go z upojeniem, fruwający wkoło głowy. Przy stole nigdy otwarcie nie patrzał w jej stronę, ale w każdej chwili śledził ją tajemnie. Na spacerach starał się być w pobliżu, ale nie udało mu się nigdy przemówić do niej jednego wyrazu. Zdala odpowiadała na jego głęboki i pokorny ukłon. Pomimo jednak, że zdawała się nie zwracać na jego osobę uwagi, skoro tylko się skłonił, spostrzegła ten ruch i z martwą grzecznością, wyniośle, oddawała mu dalekie skinienie głową. Nigdy się nie odwróciła w tę stronę, gdzie był, ale on doskonale wiedział, że cała jej osoba uczuwa jego obecność, że osobliwe cienie przepływają przez tę twarz, i że w szczególny sposób widzą jego figurę jeśli nie oczy, to jak gdyby