Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trafił uginać się tak doskonale, jak dębowa »literka« wystrugana przez cieślę. Ach, ja już tak dawno straciłam gniazdo rodzinne! Prawie nigdy go nie miałam. W piątej klasie byłam zaledwie, gdy mię ojciec odumarł. Mamy prawie nie pamiętam... Każda istota ma swe ognisko, swój dach. Mały skowronek — i ten... Gdy pomyślę, że teraz moje życie tułacze ma się już skończyć...
— A cóż się stanie z temi chałupami, cośmy je widzieli przed chwilą? — zapytał Judym głosem, pełnym jakiegoś jąkania się i zgrzytu.
Stanęła na drodze i ze zdumieniem czekała. Patrzył na nią — to prawda, ale jej nie widział. Oczy jego były jakby zezowate i zbielałe.
— Cóż zrobimy z nimi? — pytał się, stojąc na tem samem miejscu.
— Z kim?
— Z nimi! Z tymi z budów!
— Nie rozumiem...
— Ja muszę rozwalić te śmierdzące nory. Nie będę patrzał, jak żyją i umierają ci od cynku. Polne kwiaty w doniczce, to tak... To dobrze... Ale czy można?...
Wzięła go za rękę, gdyż pewne przeczucie wolno, jak zimna stal wpychało się w jej serce. Wyrwał rękę i mówił szorstkim, obrażającym głosem, patrząc przed siebie:
— Muszę ci wszystko powiedzieć, chociaż to dla mnie gorsze od śmierci. Doprawdy, doprawdy wolałbym umrzeć, jak Korzecki...
— Korzecki?