Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sztacie ze skrawków niepotrzebnej materyi, jest tak samo miły, jak perski dywan. Ściany wyłożone drzewem świerkowem, są cudnie piękne...
— Masz racyę!... — rzekł Judym, patrząc w jej twarz, pełną szczęścia szeroko rozwartemi oczyma, — to jest tak, niewątpliwie. Tak i ja myślałem. Człowiek tak samo przywiązuje się, musi się przywiązać do prostego kilimka, jak do gobelinu, do zydla, jak do otomany, do światłodruku, wystrzyżonego z czasopisma, jak do cennego obrazu.
— Wszystko to pokochamy, bo będzie nasze, w krwawym trudzie zdobyte, bez krzywdy niczyjej. Gdzież tam! Za każdą rzeczą będą szły przyjazne spojrzenia tych, co z miłością dla ciebie będą próg nasz opuszczali. Wszystkich ludzi, których ty uzdrowisz, dobry lekarzu... Dobry lekarzu...
Boski szept uwielbienia płynął z jej ust.
— Istotnie, jak ty wiesz wszystko, jak ty wszystko widzisz dokładnie! Wszystko to pokocham, bo będzie pochodziło od ciebie, z rąk twoich czystych. Te przedmioty staną się częścią mojej osoby tak, jak ręka, noga, może jak sama głowa, jak samo serce. I gdyby przyszło to wszystko porzucić, odtrącić jednym zamachem...
— Gdy przyjdzie gość, albo pacyent, sam się zadziwi, że ludzie żyją szczęśliwie, a tak inaczej. Proste, czyste sprzęty, polne kwiaty w glinianym wazonie... Pocóż nam zimny blask wyrobów fabrycznych? Poco stroje, powozy? Nigdy nie czułam większej rozkoszy, jak kiedy ojciec mój zabierał mię na wózek bez resorów i wiózł do lasu, po drodze, pełnej wystających korzeni drzew, przeciętej wyrwami. Żaden resor nie po-