Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął młodego chłopczynę za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.
Na samym dole rzekł:
— Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętniebym państwa odwiedził, ale cóż... Żadną miarą... Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że, da Bóg, zobaczymy się wkrótce.
Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu jego płynęły dwie łzy samotnice.
— Da Bóg zobaczymy się wkrótce... — powtórzył na swój sposób.
Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy zbiedzone i w dodatku nierówne. Jedna z nich — było to kobylsko chłopskie, z wielkim, spuszczonym łbem, a druga pochodzić musiała z jakiejś »stajni«. Teraz już tylko grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej rasy. Na koźle siedział chłop w kaszkiecie i guńce, który budził z odrętwienia chabety, wiozące godne osoby, takimi samymi środkami, jak wówczas, gdy odstawiał nawóz, albo ziemniaki.
W istocie droga, prowadząca do owego folwarku, należała do bezwzględnie polskich. Jechało się wciąż lasem. Jakaś chmurna ciemność kryła się między martwemi drzewami, co rosły w sapowatej glebie. Droga zarośnięta zdeptaną trawą, pełna kamieni, które w nią