Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiedy ja chcę, ja pan, duch i za to, co biorę pod moją silną rękę, co ja biorę w obronę. Rozumie się, że w tem może być trocha jakiejś ambicyi! André i jego towarzysze wykształtowali swą wolę do tego stopnia, że mogli spełnić czyn zamierzony. Chodzi o to, żeby obudzić się ze snu i śmierć, gdyby stanęła przy naszem wezgłowiu, powitać z takim samym uśmiechem, jak kwietniowy poranek. O, Boże! Nie bać się śmierci...
— To jest niemożliwe... To jest wbrew naturze.
— To jest tylko bezmiernie trudne. Dla innych ludzi zresztą nie jest ta sprawa ani tak ważna, ani nawet, choć to głupio brzmi, pierwszorzędna. Ale dla nas, nieszczęśników z chorymi nerwami... Można zwalczyć obawę śmierci, jako takiej, jej samej, ale niepodobna, dla mnie niepodobna, zdusić obawy czegoś, bojaźni niespodziewanej, dzieciątka bezsennych nocy. Ostatnimi czasy nie mogłem sypiać sam jeden. Nocował u mnie w przedpokoju pewien górnik.
— Widzicie, to są chore nerwy...
— Zaraz. Ten górnik jest wcale nie głupi, raczej mądry. Rozmawiałem z nim do upadłego, żeby się poddać jego suggestyi i usnąć, ale mi się wśród frazesów walił na łóżko, jak kłoda. Tyle miałem pociechy, że przy mnie chrapał. Ja przez całe noce siedziałem na tej sofie. Gdybym go tak był obudził z północka, tego z przewybornymi nerwami, tego z nerwami jak stalowe liny i powiedział mu: — człowieku, zaraz umrzesz... — widzielibyśmy, coby się z nim działo! Byłby dygotał, byłby się wił po ziemi, modlił się i mdlał ze strachu. A ja, który sam tu marzyłem w proch zamieniony, którego nerwy zdawały się błądzić po wszech-