Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No?
— Znacie mię przecie, a raczej znaliście cokolwiek przed kilkoma laty. Od tego czasu posunąłem się dzielnie w kierunku raz obranym.
— Czy wówczas kuracya szwajcarska nie pomogła?
— Gdzież tam! Pomogła. Ja i teraz jestem zdrów, jak bawół. Pracuję tu przecie jako inżynier, wstaję o piątej, późno idę spać, a muszę mieć siły i zdrową głowę, żeby temu wszystkiemu podołać. To nie o to chodzi, nie o zdrowie... jakże to powiedzieć? — zewnętrzne...
— Ech, znowu mistyczne terminy.
— Niech sobie będzie! Otóż tedy... Właśnie chciałbym, żebyście tu gdzieś byli niedaleko, z waszemi rzetelnemi oczami, z waszą szkolarską nomenklaturą medyczną, z waszą mocną duszą, duszą... nie obrażajcie się tylko!... z suteryny, z waszą nawet tajemniczą panną Joasią...
— Słuchajcie no, tylko o tem!
— Nic, nic! Ja przecie nie mówię nic złego. Tak mi dobrze, gdy siedzicie przy moim stole!
Judym usłyszał w tym głosie to, co było we wzroku Korzeckiego: dźwięk za wysoki, który się chybocze bezsilny w jakimś zawrotnym, niedoścignionym zenicie.
— Cóż wam jest? Powiadajcie... — rzekł do niego życzliwie. — Będę wam służył z całego serca i sił, choć wiem, że mi nieraz dokuczycie. I wyleczę was!
— Nie bójcie się tylko dokuczania, niema czego. Ja z wierzchu jedynie jestem pomalowany na kolor