Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeckiemu i znienacka przyszła mu do głowy dziwna myśl: co stałoby się z Joasią, gdyby została żoną takiego człowieka. Chciał w tejże chwili zobaczyć jej źrenice, chciał je sobie przypomnieć, ale oto wzrok jego utopił się we własnych łzach, oczy i twarz, jak powódź, zatapiających. Leżał tak nieruchomy, z całym wysiłkiem pracując nad zdławieniem w sobie dreszczów cierpienia. W pewnej chwili uczuł gorącą chęć, istną żądzę rozmowy z Korzeckim o Joasi, wyznania mu całej prawdy, wszystkiego. Już, już miał otworzyć usta i zacząć, gdy wtem coś innego, jakaś nikła reminiscencya niosła to na dół, niby ciężka śrócina, ktora ugodzi ptaka, szybującego przez powietrze. Zapominał o tem, gdzie jest, co się z nim przytrafia i w stanie owej półśmierci, w stanie tęsknoty, jak mógł, się grzebał.
Około godziny piątej z południa Korzecki złożył książkę i ściągnął z półki ciężką walizkę. Przygotowując się do opuszczenia wagonu, rzekł z cicha:
— Wstawajcie, Judym, jesteśmy u celu.
Wyszli na peron dużej, ruchliwej stacja, minęli ją szybko i wsiedli do oczekującego powozu. Spasione konie niosły ich ostro przez miasto powstałe jakby w ciągu tygodnia. Domy były nietylko nowe i ordynarne, ale zbudowane byle jak, z pośpiechem. Ulicami ciągnęły się głębokie bajora i wądoły. Zeschłe bryzgi błotniste widać było na wysokości okien pierwszego piętra. Obok nowych kamienic tuliły się jeszcze stare budy i domostwa w stylu piastowskim.
Okolica za miastem sprawiała wrażenie rzeczy wciąż przetrząsanej i to nie w tym celu, żeby ją uporządkować, lecz dla wydobycia metodą rabunku tego,