Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wnet, ledwie pojęła tę rzecz głęboką i mądrą, uczuła w sobie żal śmiertelny. W głowie jej sunęły się wciąż mury, okna, żaluzye, a z oczu leciały łzy rzęsiste. Wzdychała nad sobą i nietylko nad sobą... Trzymała w sercu bezsilną mękę patrzenia na dzieci swoje, rosnące ponad rynsztokiem.
Z tej zadumy wyrwało ją gwałtowne stukanie we drzwi. Ktoś ruszał klamką i pukał. Bała się otworzyć, więc jakiś czas siedziała przyczajona, ale gdy dobijano się coraz gwałtowniej, przekręciła klucz w zamku. Wszedł do mieszkania mężczyzna wysoki, w kamizelce, z miną tak nasrożoną i oczami tak wściekłemi, że Judymowa ze strachu aż siadła na krawędzi łóżka.
Przybysz zaczął wrzeszczeć i machać rękami.
Pokazywał co chwila liście, które trzymał w ręce, ciskał je na podłogę, znowu brał i pchał w kieszeń... Zbliżał się do Judymowej i zadawał jakieś pytania, a gdy ona wciąż jednako skromnie milczała, wrzeszczał coraz głośniej. Używał tak z kwadrans. Wreszcie trzasnął drzwiami i wyszedł.
Ledwie Judymowa zdołała oddać się uczuciu szczęścia, znowu wrócił z całemi garściami liści. Kładł je na stole i, błyskając białkami oczu, co kilka słów powtarzał:
Use!
Nie wiadomo, skąd jej taka chęć przyszła, dość, że zaczęła ziewać. Osłaniała wprawdzie usta ręką, ale jegomość widział to i doświadczał paroksyzmu furyi, bo trząsł się cały i tupał nogami. Przyglądała mu się uważnie, od stóp do głów, poprzysięgając sobie w duszy, że gdyby tak, co daj Boże, drugi raz wyszedł