Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obok drogi stały domy, przeważnie piętrowe w małych ogródkach z żelaznemi sztachetami. Każde okno było zasłonięte zieloną żaluzyą. Te mieszkanka, jak wszystko dokoła, zdawały się kwitnąć i posiadać w sobie zieleń roślinną. Na ścianach, zwróconych ku południowi rozpięte były gałęzie wina, którego szaro-zielone gronka gęsto między liśćmi zwisały.
— Ty masz, Wiktor, jakie mieszkanie — cichszym głosem spytała Judymowa.
— Przecie, że mam.
— Jedną izbę?
— Dwie nieduże i kuchenkę. Ciasne, ale niczego.
— Daleko to?
— Kawałeczek drogi. Nie bardzo daleko.
W istocie, minąwszy kilka ciasnych i krzywych uliczek, wprowadził ich wkrótce do sieni szczupłej kamienicy i na schody wąziutkie, czysto umyte a wydeptane tak, że z desek stopni tylko cienka warstwa została. W klatce schodowej panował zaduch, pomimo, że wszystkie sprzęty były tam wyczyszczone i błyszczące. Na drugiem piętrze Wiktor otworzył drzwi i wpuścił swoją rodzinę do mieszkania. Było istotnie ciasne i nizkie tak dalece, że się głową dotykało powały, ale miłe. Obadwa pokoiki były wyłożone drzewem i malowane olejno na kolor błękitny. Aż na środek pierwszej izby lazł ogromny piec z brudnych kafli. Całą ścianę zewnętrzną zajmowały okna, których w dwu stancyjkach było cztery. Judymowa z uśmiechem patrzyła na ten lokal i doznawała wrażenia, że wcale jeszcze nie wyszła z pociągu, tak bardzo te dwa pudełka wymalowane i lśniące przypominały przedział