Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakim sposobem, jakim cudem?
— Zmówmy się między sobą, naradźmy, wydajmy uchwałę i walczmy z głupotą społeczeństwa, które nie widzi, co to jest ulica Krochmalna, albo Kazimierz krakowski...
— Kpisz pan, czy o drogę pytasz!
— Bynajmniej! Jeżeli przychodzą do mnie po radę, to niech jej słuchają! W przeciwnym razie nie leczę, nie leczę wcale! Jeśli nie niszczę źródeł śmierci...
Mówiąc to wszystko, Judym tracił stopniowo a szybko poczucie pewności siebie. Formalne, kategoryczne a śmiałe zaprzeczenia wydarły mu z głowy najsilniejsze argumenty. Chciał mówić jeszcze o mnóstwie kwestyi, ale podobnie jak przedtem stracił odwagę. W tej samej chwili gdy on nie wiedział co właśnie dalej mówić, nastało w sali zupełne milczenie. W przeciwległym kącie grono zebrane przy stoliku zaczęło głośno rozmawiać o czem innem. Gospodarz uniósł się ze swego miejsca i oczyma dał znać żonie, że czas prosić do kolacyi. Większość zebranych wstawała...
Judym usiadł na swem miejscu spocony, z uczuciem jakby miał głowę pełną suchego piasku. Widział, że goście przechodzą grupami do sali jadalnej... Nie był pewny czy ma wyjść, czy zostać. Gdy się wahał, usłyszał obok siebie głos dra Czernisza:
— Kolega będzie łaskaw... Proszę...
Wtedy wstał ze swego miejsca i wraz z innymi przeszedł do pokoju stołowego. Przy kolacyi, która dla niego była prawdziwą męczarnią, miał w sąsiedztwie doktorową Czerniszową, która zadawała mu jakieś uprzejme pytania, zmuszała do wypowiadania bez-