Strona:PL Stefan Żeromski - Duma o hetmanie.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zgniata ramiona coraz cięższy młyński kamień niedoli.
Wróg przeciął dostęp do rzeki. O wargach uschłych, o języku jak drzazga, w bezludnej dziczy milczący człowiek brnie. Nozdrzami wciąga wiotką perzynę, którą wiatr lekki niesie.
Rozum się w tłumie mąci.
Tabor męczarni dokoła głów i przed oczyma siedemkroć hańby skuty łańcuchem. Zgorzałe oczy szukają w polach pełgających ogniami jasnej wody kresowej.
— Dniestrze! Dniestrze! jasna wodo! — szepcą pustyni wargi spalone.
Rzemień butów od tygodnia niezzutych w nogi się werznął i w spuchnięte golenie wrósł. Żelazo pancerzów i kolczug przeżarło skórę i do zapiekłych ran, do niemytych postrzałów przywiera. Kirys odparzony grzbiet orze. Szyszak się w czaszkę wgniata i spracowany uciska mózg.
Pióra złamane żórawie, pióra strusie i orle ponad szyszakami z chichotem dziwnym łopocą. Jakowyś przyśpiewek śmiechu nad przyłbicami w stepowym leci wietrze.
Lica w ramach misiurek i hełmów z żelaza długie się stały, wychudłe, czarne i śmiech wzbudzające.
Tłuką się w szyku złamanym rycerze, idąc piechotą w milczeniu przed siebie. Konie niepopasane i niepojone kwiczą.
Z potłuczoną bronią, zeschłych ran pieczęciami dostojnie kroczy kwarcianego towarzystwa dwieście człowieka.