Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

barczysty przewodnik, z bystrem i sprytnem oczkiem, kurzył fajkę i uśmiechał się z pod płowego, rzadkiego wąsa.
— Więc cóż, Wojtku, pójdziecie?
— No i ze cemuz byk nie seł! Ja, wiecie, jako ja. Ino cobyście wy potem mąki nie mleli nogami, ka na turnie, kiej wam będzie niewygodnie!
Młody turysta, ten sam, który w nocy przyszedł do schroniska, był zakochany w Mnichu, i postanowił nie ruszyć ztąd, aż mgła opadnie, i wejść na ten szpic, na którym przed nim był jeden tylko taternik i jeden góral. Wchodzi się nań wąską szparą w granicie, w którą się wkłada ręce i nogi, wisząc całem ciałem ciągle nad przepaścią.
Zeszliśmy na taras. Za nami, niżej leżała szara chmura, przez której rozdarcia widać było ciemno-granatową wodę Morskiego Oka.
Chłodny, szary dzień nas otaczał, i przeglądał się w małych zbiornikach wody, leżących na granicie, wśród mchów rudych, jak kawałki szkła czarnego. W grobowej ciszy tej pustyni rozlegało się tylko poświstywanie siwarnika.
Nad zrębem przepaści, otaczających trawiasty taras, leżały wielkie głazy, — potężne sześciany granitu, pokryte czarnym porostem, stały na cmentarzysku, jak posępne sarkofagi. W dole widać było pustą, zasypaną odłamami skał kotlinę, która bielała wśród otoczenia ścian zczerniałych, mchów brunatnych i zielonych upłazów, jak olbrzymia wyschła muszla. Może to właśnie jest, to „wyłupione oko“, które wyciekło ztąd niewiadomo gdzie, — czy je pochłonęły tajemnicze podziemia, czy też wyparte z łożyska ruinami otaczających je szczytów, spłynęło do Morskiego Oka, w którego ciemnej źrenicy dotąd przeglądają się niebiosa i Tatry.
Górali naszych nie zajmowała ta sprawa. Ich porwała namiętność stoczenia jednego z wielkich głazów w przepaść. Ułożyli się więc na grzbietach, wparli nogi w bryłę, która tu leży od wieków, i pchnęli z całej mocy. Ale bryła była uparta i nie dawała się ruszyć z miejsca. Przyszło kilku panów na pomoc, jeden dodawał odwagi wrzeszcząc i wywijając kijem; górali opanowywała pasya, wspierali się na łokciach, twarze ich posiniały, i parli tak gwałtownie, że głaz zaczynał dygotać.
Nagle, młody turysta, wybierający się na Mnicha, tak się zdenerwował tym widokiem wysiłku nad samą przepaścią, że rzucił się z wrzaskiem na walczących ze skałą, zaczął ich szarpać, kładł się na nich nieprzytomny, wieszał się na ich rękach, chcąc powstrzymywać. Napróżno!