Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 253.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się białe wielkie odłamy granitów. W blasku słonecznym widać ten świat w ruinie, — widać, że potężne turnie kruszą się, rozpadają i zamieniają w gruz miałki i kurz, który wiatr rozwieje; — widać jak umierają smereki, widać całe ich pokolenia, blade, nędzne, karłowate, konające lub już martwe. Limba trzyma się blisko jeziora i nie śmie iść dalej w górę. Nawet kosodrzewina, która tu jest u siebie i roztacza się nieprzebytym lasem wielkich krzaków, plączących swoje giętkie, silne gałęzie w gąszcz ciemny i tajemniczy — i ta nawet, świeci gdzieniegdzie rudemi plamami zeschłego igliwia. Żółkną kity paproci, więdną trawy. Wszystko nosi na sobie ślady rozkładu, zamierania, przetwarzania się i odradzania — zmienności i nietrwałości. Jedna tylko woda ciemna, lśniąca, jednolita, cała tak różna od tego, co ją otacza, zdaje się być trwałą, jak wieczność.
— A wszystko to musi zniknąć! — mówił zgryźliwy przyrodnik. — Jest to tylko kwestya czasu: kruszące się skały zsypują nieustannie swoje gruzy w kotlinę, podnoszą poziom dna i wyprą wody poza progi skalne, które je teraz trzymają. Z czasem na zwietrzałem rumowisku skalnem zasieją się porosty, mchy, trawy, przyjdzie kosodrzewina — a choćby nie przyszła, Morskiego Oka już nie będzie, jak niema już wielu jemu podobnych zbiorników wodnych! Nie ubiegło sto lat od czasu, kiedy Staszic widział podobno poza Mnichem Staw Czarny — z którego dziś pozostała tylko martwa kotlina, jak pusty oczodół po wyłupionem oku...
Po południu, zaczął przeciągać wiatr chłodny z północy, marszcząc i mącąc wody jeziora. Na grani Mięguszowskiej zjawiła się mgła, kłębiąca się szybko z góry na dół w długie pasma, na których żółto świeciło słońce. Widać było, że tam u góry walczą z sobą dwa prądy powietrzne, między któremi szamoce się nikła przędza mgły, coraz jednak rozrastająca się w większą kądziel, której kosmyki odrywały się i zatykały żleby lub płynęły i grzęzły w kotlinie Czarnego Stawu pod Rysami.
Nęciło nas to „wyłupione oko“ poza Mnichem, więc poszliśmy, zrazu brzegiem Morskiego Oka, percią, wijącą się między kosodrzewiną, okalającą pnie limbowe, których pachnące liliowe szyszki, połupane przez sójki, znajdowaliśmy wśród głazów. Potem ścieżka rzuca się w górę, brzegiem żlebu dzikiego, rozdartego w ścianie góry, jak wielka najeżona strupami rana. Trochę wody sączy się wśród białych głazów. Wydostajemy się w kraj porostów, mchów i traw. Kosodrzewina coraz rzadszemi, mniejszemi krzaczkami trzyma się przy ziemi, wśród rozrzuconych skalnych odłamów, białych, ostrych, które tu stoczyły się po śnie-