Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 251.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niknie — jest tylko najczystszem zwierciadłem bez skazy, w którem się przeglądają szczyty, które w swojej jasności, wyraźności każdego żlebu, turniczki, rysu, brzeżka zdają się zbliżać, skupiać się zewsząd ku wodzie. Na kamieniach, na deskach dachu i promu, na liściach traw, wrzosów, paproci, na kępach mchów bieli się szron gęsty; lekki opar przesłania, ciemne krzaki kosówek, pnie limb i smereków. Wszystko zdaje się dążyć do unicestwienia się, do roztopienia się w bladem niebie, — świat wygląda, jakgdyby bladł, mdlał, konał, ledwie jeszcze coś niecoś widział oczyma, które przesłaniała mgła śmierci.
Z szerokiego jaru, zalanego cieniem lasów, okolonego z zachodu i ze wschodu wałami wirchów, dolatuje monotonny szum wody — ciągły, jednostajny. Nad wodą płynie mgła lekka, uchodzi za jej biegiem, kryje się w lasach, unosi się nagle ponad ciemne smereki i ciągnie wielkim, białym obłokiem, znowu w górę, ku Morskiemu Oku. Zdaje się, że Ptak-góra, wraca z nocnego żerowiska do swego gniazda, którem jest cała kotlina jeziora.
Wielkie białe skrzydła pływają bez szumu, ważą się nad głębią wody, muskają miękkiem pierzem o skały, i nagle, jakby porwane przerażeniem, unoszą się w górę po płaszczyznach ścian pionowych, zwijają się, znów roztaczają i rozpinają się uniesione prądem powietrza gdzieś po za skałami.
Znów pusto, biało i martwo.
Nagle, na szczycie najwyższym zapala się krwawy ognik, jeden, drugi — dziesiąty, pożar rośnie, ogarnia wirch cały, który przez chwilę zdaje się żarzyć jak piramida tlejących węgli.
Łuna rozlewa się coraz szerzej i stopniowo traci odblask czerwony — staje się pomarańczową, żółknie — bieleje. Jednocześnie dno doliny ciemnieje, — lasy nabierają barwy granatowej, cienie żlebów, strome ściany turni i szkarp skalnych błękitnieją; po jasnej, zwierciadlanej powierzchni jeziora przebiega jakieś drżenie i cień zielonawy przesłania jego wody. W miarę, jak wstające szybko słońce coraz jaśniejszem, czystem, białem światłem oblewa górne kończyny ścian skalnych, Morskie Oko coraz ciemnieje, granatowieje, a po brzegach świeci się smugą jaskrawego seledynu.
Słońce zza wschodniej krawędzi Żabiego wirchu pędzi szybko do góry. Zasłona cieniów opada coraz niżej z Mięguszowskich turni. To, co w pomroce wieczornej zdawało się równą ścianą, teraz oświetlone sko-